Albanię odwiedziłem dwa razy. Wjeżdżałem do niej trasą lądową z dwóch krańców i podczas innych pór roku. Przerwa miedzy tymi podróżami wyniosła 2 lata a wrażenia były krańcowo różne.
W kwietniu 2015 roku podczas podroży po północno zachodniej części Grecji wpadłem na pomysł by odwiedzić ten kraj. Przejście graniczne Tre Urat – Melissopetra było oddalone tylko kilkanaście kilometrów od miejsca gdzie przebywałem, miałem pożyczony samochód, trochę czasu i wielką ochotę na tę przygodę.
Bez szczególnych rozważań za cel wybrałem sobie najbliższe miasto Leskovik. Kontrola graniczna przebiegła dość sprawnie choć zarówno greccy jak i albańscy pogranicznicy z nieufnością oglądali dokumenty pożyczonego auta. Do dziś nie wiem czy te, którymi dysponowałem upoważniały mnie do przekroczenia granicy i zapewniały bezpieczeństwo ubezpieczeniowe. Cóż, „no risk no fun”.
Malownicza i dość dobra asfaltowa droga prowadziła wzdłuż rzeki w otoczeniu łąk i pastwisk. Ruch był żaden i jechało się dobrze.
Na skrzyżowaniu gdzie trzeba było skręcić w prawo kierunku Leskovika stała mała restauracyjka. Widząc nasze zwalniające auto na greckich numerach właściciel, stojąc przed biznesem, zachęcał do skorzystania z usług ale nie skusiliśmy się. Wtedy myślałem, że jest natarczywy, dziś wydaje mi się, że był po prostu zaradny i dbający o swój interes. Dalsza droga, choć nie można jej odmówić malowniczości, była w fatalnym stanie. Asfalt się skończył, pojawiły się dziury, kamienie i kamienne usuwiska ze stromych zboczy.
Nieliczne znaki drogowe miały ślady po pociskach – czyżby pasterze, z nudów strzelali sobie do nich?
Zbliżając się do Leskovika zobaczyliśmy widok, którego oczekiwaliśmy; witały nas dwa wielkie bunkry, tak ochoczo budowane z czasów dyktatora Enwera Hodży.
Miasto Leskovik nie zrobiło dobrego wrażenia: rozpadające się domy, wraki samochodów, bałagan i porozrzucane w nieładzie bloki mieszkalne, od lat zaniedbane, przypominające te z polskich zrujnowanych PGRów. Nie czuliśmy się swojsko.
Zrobiliśmy kilka zdjęć i ruszyliśmy w drogę powrotną. Mijając stada owiec strzeżonych przez pasterskie psy zbliżaliśmy się do greckiej granicy. Znów jazda wzdłuż rzeki Wjosy i krótki postój przy zdewastowanym wiszącym moście.
Z oddali wydawało się, ze można będzie się nim przeprawić na drugi brzeg ale z bliska okazał się zarwany, z niebudzącymi zaufania deskami tworzącymi podest i pordzewiałym stelażem.
Przekroczenie granicy, mimo braku ruchu, zajęło nam trochę więcej czasu niż poprzednio; albańska straż dokładnie sprawdziła wszystkie zakamarki auta. Pewnie szukali kontrabandy, tylko jakiej?
Drugi raz udałem się do Albanii w sierpniu 2017 roku, wjeżdżając na jej terytorium od północy, od strony Czarnogóry. Kręta droga z czarnogórskiego Ulcinja prowadziła nas w kierunku Jeziora Szkoderskiego by następnie w miejscowości Vladimir skręcić w kierunku Albanii. Vladimir to najlepsze miejsce na dotankowanie auta gdyż paliwo w Albanii jest droższe niż w Czarnogórze. Nowoczesna stacja Lukoil w wiosce oferuje paliwo po 1,22EUR za benzynę 95 oktanów podczas gdy ten sam litr za granica kupimy parę centów drożej. Zielona karta, którą otrzymałem wraz z autem pożyczonym of Hertz’a obowiązuje w Albanii więc nie było konieczności dokupienia dodatkowego ubezpieczenia, takiego jakiego potrzeba przy wjeździe do Kosowa. Trzeba było jednak dopłacić 42EUR na lotnisku w Podgoricy podczas wypożyczania auta by wbito nam pieczątkę w umowę użyczenia potwierdzającą zgodę wypożyczalni na opuszczenie terytorium Czarnogóry. Dobra, choć wąska droga prowadzi do celu, którym jest miasto Szkoder.
Nieco przygnębia długa kolejka samochodów czekających po przeciwnej stronie granicy na możliwość wjazdu do Czarnogóry. Cóż, będziemy się martwić w drodze powrotnej. Ruszamy. Mijając jedną z wiosek drogę zachodzi nam wolno spacerująca wielka świnia; to kwintesencja ekologicznego dreamchowu; idzie gdzie chce i je co chce. Po prostu szczęśliwa albańska świnia.
W następnej wiosce, na przedmieściach miasta, widzimy dwie zadziwiające budowle. Na wzniesieniu z lewej strony jest eklektyczny pałac. Refleksyjne szyby i złoty rydwan przy wejściu zdają się czerpać inspirację z polskich koszmarków architektonicznych lat 90ch.
Naprzeciwko podobne zamczysko, zawieszone nad nurtem rzeki. Zanim wjedziemy do Szkodra na wzgórzu czeka na nas największa atrakcja okolicy (nie licząc granicznego Jeziora Szkoderskiego, które lepiej zwiedza się z czarnogórskiej strony).
Ruiny Zamku Rozafa pokrywają teren 3,6 ha. Tych, co mają dobrą wyobraźnię cofną do 4 wieku przed naszą erą mimo, że nazwa Rozafa pojawia się po raz pierwszy dopiera w piśmiennictwie średniowiecznym.
Trzy obszerne zamkowe dziedzińce służyły kiedyś rożnym celom, zachowały się mury, wieże, studnie, ściany kościoła a także podziemne tunele. Te ostatnie, mimo, że nie tworzą labiryntu są ciekawym urozmaiceniem zwiedzania po powierzchni. Kręte schody prowadzą do tunelu o ok. 15 metrowej długości i 1,5 metrowej wysokości.
Przejście tym tunelem może być dużym przeżyciem szczególnie dla dzieci – jeszcze długo będą wspominać taką eksplorację. Wejście kosztuje 200 ALL od osoby. Nie mamy albańskiej waluty więc płacimy równowartość w EUR, czyli 3 EUR za dwie osoby. Po zwiedzeniu zamku i nasyceniu się panoramami okolicznych rzek Bunes i Drinit oddalamy się w kierunku centrum. Parkujemy przy bulwarze Skenderbeu, skąd już blisko do deptaka RRuga Kole Idromeno.
Mijamy potężny ale nie przytłaczający meczet i powoli spacerujemy strefą zastrzeżoną dla pieszych.
Kawiarnie, restauracje, sklepy, hostele i kluby są po naszej lewej i prawej stronie.
Ten obraz nie ma nic wspólnego z doświadczeniami z pierwszej albańskiej podroży. Otoczenie budzi zaufanie i jest uporządkowane.
Gdy deptak się kończy skręcamy w okoliczne uliczki – mija nas sprzedawca żywych kogutów; trzyma je za nogi głową do dołu i głośno zachwala swój towar. Wąskie uliczki, małe domki z ogródkami i wszechobecne leciwe Mercedesy. Mało ludzi, prawdopodobnie pochowali się przed południowym skwarem.
Do samochodu wracamy równoległą aleją – Rruga Qemal Dracini – która tętni handlowym życiem. Chodnik zastawiony jest straganami z „oryginalnymi” produktami światowych marek; adidas, gucci, hilfiger.Sztuka za parę groszy.
Przykuwa nasz wzrok starsza kobieta, mająca rozłożone na chodniku trzy jasnobrązowe pakunki. W konsystencji przypominają mech. To domowej roboty tytoń; każdy z nich ma inny smak; słodki, naturalny i mocny. Fotografujemy stoisko starszej pani pozwalając, na jej życzenie, usunąć się poza kadr.
Dwie mikrowizyty w Albanii i dwa zupełnie odmienne światy. Oczywiście wolę drugą Albanię i wierzę, że jakbym teraz pojawił się na południu, kolo Leskovika, nie doświadczyłbym ówczesnego rozczarowania. Może warto wybrać się do tego wciąż tajemniczego, bałkańskiego kraju po raz trzeci by upewnić się, że Albania jest otwarta, uśmiechnięta, zadbana, tocząca niespieszne bałkańskie kawiarniane życie.