SANTANDER – BRAMA DO PÓŁNOCNEJ HISZPANII
Być pierwszym, odkrywcą, prekursorem, przecierającym szlaki – to brzmi dumnie. Pierwszy w historii rejsowy lot na trasie Warszawa – Santander odbył się 31 marca 2017. Byłem na pokładzie tego Airbusa linii Wizzair. Witani salutem wodnym i obdarowani „worami” od lokalnych oficjeli stanęliśmy na kantabryjskiej ziemi.
Plan na 7 dni jak zwykle ambitny. Dokonać pełnej eksploracji północnej Hiszpanii. Nie ograniczać się do Kantabrii ale odwiedzić Kraj Basków, Navarrę, Asturię i Galicję. Z Galicją miałem pewne zaszłości – to jeden z tzw. niedomkniętych regionów. Niby tam byłem ale pozostał wielki niedosyt. W tym wypadku niedosyt był związany z Santiago de Compostella, którego wówczas nie udało się odwiedzić. A było to tak. W czerwcu 2011 roku spędzałem urlop ze znajomymi w Portugalii, na północ od Porto. Zaplanowałem kilka wycieczek, tak jak ja lubię, dość intensywnych. Niestety ekipa się postawiła, odmówiła współpracy i nigdy nie dojechaliśmy do Santiago, które pozostało białą plama na mapie moich europejskich eksploracji. Ale jest nowe rozdanie i wracam do północnej Hiszpanii.
Los, nos i wskazówki hotelowego recepcjonisty pierwszego wieczora skierowały nas do Baru Marucho na Calle Tetuan. Nastawialiśmy się na owoce morze, które najlepsze są właśnie w północnej Hiszpanii. W Paryżu najlepsze kasztany są na Placu Pigalle – kto młody niech wygoogluje co to za gryps. To czego doświadczyliśmy w Barze Marucha przerosło nasze oczekiwania i postawiło poprzeczkę oczekiwań bardzo wysoko na resztę wyjazdu. Nie ma co opisywać tych kulinarnych wspaniałości; wystarczy spojrzeć na zdjęcia.
Poranek w Santander był dżdżysty. Wybraliśmy się do Hali Mercado i nieopodal zjedliśmy śniadanie. Ja osobiście jestem zdecydowanym zwolennikiem jedzenia śniadania w hotelu, przed wyjściem gdziekolwiek, ale podczas tej wyprawy za logistykę pierwszych dni odpowiedzialny był ktoś inny.
Kantabria słynie z prehistorycznych ludzkich siedzib; jaskiń gdzie nasi przodkowie żyli, handlowali, obradowali, modlili się. Na liście rekomendowanych do zwiedzania są: Chufin, El Pendo, El Castillo, Las Monedas, Hornos de la Pena, Covalanas i Cullalvera. My trafiliśmy do El Pendo. Mała budka i niewielki parking, do którego prowadzi polna dróżka nie kojarzy się z wielką atrakcja turystyczna. Do tej jaskini nigdy nie trafią autokary pełne turystów. Przewodnik i opiekun miejsca w jednej osobie ma swoje małe biuro przy parkingu. Specjalnie dla naszej czwórki otwiera zakratowane wejście do jaskini i zaczyna swoją opowieść. Jest ona naprawdę wciągająca. O tym, że malowidła odkryto przez przypadek, gdy entuzjasta bez doświadczenia zdecydował się sprawdzić wnętrze mimo poprzedniej wizyty guru od naskalnych napisów, który uznał ją za niewartą uwagi. Słuchamy dlaczego akurat w danym miejscu znajdują się napisy, jak zostały wykonane, czemu służyły i jak zmieniała się topografia wnętrza przez tysiące lat. W jaskini wciąż trwają prace archeologiczne; czuliśmy się w jej chłodnym i wilgotnym wnętrzu świadkami odkrywanej historii. Mimo, że nie kręci mnie archeologia, ruiny i prehistoria to przeniesienie się o 25,000 lat wstecz (tak, malowidła maja ok. 25 tys. lat!) było fascynującym przeżyciem.
Kończymy z prehistorią, kończymy z Kantabrią, do której jeszcze powrócimy i jedziemy do Kraju Basków. Baskowie to dumny naród, z własnym językiem, kulturą i tożsamością. Zamieszkują północne pogranicze hiszpańsko – francuskie. Do dziś nie cieszą się własnym państwem, mimo iż wywalczyli daleko idącą autonomię u władz w Madrycie.
Historia nie jest sprawiedliwa i nie kreśli granic zgodnie z zasługami narodów. Zastanawiam się kto zasługuje bardziej na własne państwo – nasi sąsiedzi Słowacy czy Baskowie….
Bilbao jest ciekawym przykładem udanej transformacji z miasta opartego na przemyśle ciężkim, odchodzącym w Europie do lamusa i odnajdującego obecnie inspiracje w kulturze, sztuce i nowych technologiach. Jedną z ikon zmiany charakteru stolicy Kraju Basków jest Museo Guggenheim.
Od jego otwarcia, w 1997, minęło 20 lat i jest ono dowodem i sprawcą zmiany oblicza miasta. Wystarczy wspomnieć, że z milionów turystów, które je odwiedza 80% specjalnie przyjechało do stolicy prowincji lub przedłużyło swój pobyt w nim by móc zobaczyć gmach i ekspozycję. Muzeum stworzyło ok. 9000 nowych miejsc pracy. Czy podobną drogą podążą z sukcesem polskie Katowice?
Po opuszczeniu Bilbao zatrzymujemy się na krótki postój na lunch i kawę w nadmorskim Lekeitio. Pogoda nie rozpieszcza ale korzystając z „okna pogodowego” idziemy śliską, porośniętą glonami groblą na małą wysepkę w zatoce.
Na ląd suchą nogą można dostać się wyłącznie podczas odpływu; gdy fale znowu zaczną podnosić poziom morza grobla schowa się pod jego powierzchnią.
Zmierzamy do San Sebastian. Gdyby nie deszcz bez wątpienia udowodniło by nam, że jest letnią stolicą Kraju Basków. Mieszkamy w uliczce pełnej barów tapas, zapełniają się one wieczorem i działają długo w nocy. Tapas, popijane kavą (nie mylić z kawą 😊) pozwalają na poczucie się Hiszpanem, przepraszam Baskiem.
Następnego dnia, jadąc dalej na wschód, widząc już Francję, zjeżdżamy ostatnim zjazdem z autostrady A8 w kierunku na Pampeluny. Mijamy pięć malowniczych miasteczek (Bera, Lesaca, Igantzi, Arantze i Echalar) wjeżdżając do Navarry. W jednym z nich właśnie odbywa się lokalny festyn: mamy okazje z bliska oglądać regionalne stroje, w które ubrane są dzieci i młodzież.
Pampeluna nie wydaje się wyjątkowym architektonicznie miejscem choć nie sposób nie przyznać jej uroku. Magia tego miasta jest związana z coroczną gonitwą z bykami, która odbywa się w lipcu. Trasa 850 metrów jest poprowadzona uliczkami miasta. Tu i owdzie jest zaznaczony jej przebieg. Zasklepione otwory w chodnikach wskazują miejsca gdzie stawiany jest drewniany płot odgradzający byki i towarzyszących im śmiałków od widzów. Jego fragment jest pozostawiony na jednym z placów miasta jako pomnik dla tych co zapłacili najwyższą cenę za chęć współzawodnictwa z potężnymi zwierzętami.
By dotrzeć do Bardenas Reales trzeba jechać z Santander 3,5 godziny na południowy wschód. My jesteśmy już w połowie drogi. Miejsce to, do niedawna zamknięte ze względu na położony w centrum obszaru poligon, jest urocze i tajemnicze. Silnie zwietrzałe skały zajmują odludny i ubogi w roślinność teren.
Przez wieki natura wyrzeźbiła tu płaskowyże, wąwozy i skalne iglice. Teren przypomina nieco turecką Kapadocję. Bardenas Reales to miejsce, które naprawdę musi odwiedzić każdy kogo zachwycają krajobrazy i natura.
Właśnie osiągnęliśmy najdalej na południowy wschód położony punkt naszej wyprawy. Stąd zawracamy w kierunku środkowego wybrzeża.
Wpadamy do Portugalete, którego największą atrakcją jest wpisany na listę UNESCO Most Biskajski. Gdy powstawał był pierwszym mostem – gondolą, który był zdolny przewozić na dużej wysokości ludzi i pojazdy. Stanowił wzorzec dla innych mostów w Europie, Afryce czy Amerykach, z których przetrwało do dnia dzisiejszego tylko kilka. Widok rzeczywiście jest nietypowy, gdy wielka gondola, przypominająca płaski i szeroki wagon metra, pełna ludzi i pojazdów, przemieszcza się zawieszona na długich stalowych linach nad taflą wody. Wygląda jak suwnica w hali produkcyjnej tyle, że w skali makro.
Przed nami długi transfer do Galicji. Jadąc na zachód w kierunku Santiago warto wybrać krótszą a do tego bezpłatną drogę N-634 zamiast autostradę AP9. Obraz który na zawsze kojarzy się z Galicją to na pewno widok kamiennych spichlerzy (Horreo), które przetrwały wieki na rolniczych obszarach prowincji. Są zachowane w różnym stanie ale kamień jako bardzo trwały budulec generalnie dobrze zniósł upływający czas.
Ich posadowienie na niskich kamiennych słupach zabezpieczało przechowywane zbiory przed gryzoniami. Największą z takich konstrukcji można zobaczyć w miejscowości Carnota. Liczy sobie 250 lat i ma niespełna 35 metry długości. Drugim obrazem, który pozostanie w mojej pamięci jest obraz Szlaku Świętego Jakuba. To obraz i miejsc i emocji. Nie spodziewałem się, że etos pielgrzymki jest tak silny i wręcz się odradza. Co jakiś czas mijamy sklepy, które sprzedają „wszystko dla pielgrzyma”.
Mają w ofercie wachlarz koniecznych akcesoriów: muszlę Św.Jakuba do przytroczenia do plecaka, kij pielgrzymi, kapelusz, pelerynę, zbiorniczek na wodę ale także skarpetki czy plastry na odciski. W chodnikach miast znajdują się metalowe ćwieki, które wskazują znakiem muszli drogę do celu.
Przy szlakach, a jest ich kilka, działają schroniska, noclegownie i kwatery, które obsługują turystów-pielgrzymów.
Każdy, kto pokona ostatnie 100 km pieszo lub konno i będzie w stanie to udowodnić pieczątkami w specjalnym paszporcie uzyska certyfikat i do końca swych dni będzie mógł się szczycić wyjątkowym osiągnięciem. Przy katedrze na końcu szlaku spotkaliśmy Polaka, który pokonał francuską odnogę szlaku – to, że był w euforycznym nastroju świadczy o emocjach, które towarzyszą wędrówce. Mijając pielgrzymów ze wszystkich zakątków świata życzyliśmy im powodzenia. Niektórzy, nie znając angielskiego nauczyli się tylko jednego zdania i na wszystkie pytania nim odpowiadali. W małej wiosce, przy fontannie z wodą zdatną do picia spotkaliśmy dwóch Azjatów. Z uśmiechem na twarzy na wszystkie pytania odpowiadali „We are from Korea”.
Most Puente la Reina czy Przylądek Fisterra, który to jest prawdziwym końcem szlaku, będą zawsze kojarzyć się z tym szlakiem. Na przylądku znajduje się ostatni słupek z oznaczeniem w kilometrach 0,00.
I to tam, zgodnie z tradycją, niektórzy pielgrzymi palą swoje ubrania, które towarzyszyły im przez całą drogę. Jedna z rzeźb spoglądająca w bezkres Oceanu jest osmolona a wśród czarnego pyłu można dostrzec guziki i suwaki, które oparły się sile ognia. Tam też spotkaliśmy ekipę filmową z Holandii, która próbowała zrozumieć magię szlaku i motywację ludzi go pokonujących. Nagrywali rozmowy o życiu z tymi, którzy dotarli na smagany wiatrem przylądek. Jeśli ktoś chciałby podjąć się wyzwania i ruszyć w kierunku Santiago może taką podróż rozpocząć nawet w Gdańsku, Toruniu, Wrocławiu czy Krakowie gdyż to są najbardziej na wschód zlokalizowane jego początki.
Jadąc wzdłuż galicyjskiego wybrzeża warto zatrzymać się w nadmorskiej wiosce Combarro, która mimo tłumu turystów zachowała i klimat i architekturę sprzed wieków.
Nie warto nadkładać drogi by odwiedzić przereklamowany kurort A Toxa. Prócz osobliwego XII-wiecznego kościoła San Sebastian, w całości pokrytego – łącznie z wieżą i krzyżami – białymi muszlami, nie ma tam nic co mogłoby zwrócić naszą uwagę.
Santiago de Compostella zwiedzamy dwa razy; wieczorem i wcześnie rano kolejnego dnia pokonując praktycznie taką samą trasę.
Dwie różne pory dnia pozwalają odkryć inne oblicza tego ważnego centrum pielgrzymkowego, porównywalnego do Jerozolimy i Rzymu. W odróżnieniu od dwóch pozostałych miast Santiago nie ma takiej renomy w Polsce. Wąskie ulice i stare place dobrze się zwiedza na piechotę. Katedra, surowe klasztory, barokowe kościoły, zajazdy dla pielgrzymów (z XVI wieku) są na obowiązkowej liście do zaliczenia. Warto pokręcić się po malowniczych uliczkach starówki, gdzie wiele starych domów ma partery z podcieniami. Może to kwestia zaprogramowania się na wrażenie ale Santiago nas nie zawiodło: potężne ale nie monumentalne budowle i klimat obcowania z mistyczną historią.
Wracając w kierunku Santander zatrzymujemy się w Lugo, mieście, gdzie zachował się rzymski mur otaczający całą dzisiejszą starówkę. Spacer po dwukilometrowej kamiennej konstrukcji pozwala spojrzeć na stare miasto z różnych perspektyw. Jeszcze tylko Avila może się pochwalić tak dobrze zachowanym miejskim murem w Hiszpanii.
Przekraczając granicę Asturii natrafiamy na jedną z prastarych celtyckich osad – Castro de Pendia. Odkryta w 1941 roku jest bez opłat dostępna dla zwiedzających; prócz samej osady, składającej się z okrągłych kamiennych zabudowań możemy podziwiać przepiękny krajobraz wokół; szemrzący strumyk, pagórki i starodrzew.
Cudillero to jedna z najbardziej malowniczych wiosek asturyjskiego wybrzeża. W wąskiej zatoczce, tarasowo posadowione są białe i pastelowe domy, których okiennice są pomalowane w bardziej wyrazistych kolorach. Obraz jaki tworzy miasteczko jest iście disneyowski.
Tak jak Galicja nie może obyć się ze owoców morza tak Asturia słynie z fabady. Na to jednogarnkowe, treściwe danie trafialiśmy szczególnie w górskich rejonach prowincji. Biała fasola, ostre chorizo oraz kaszanka i boczek tworzą sycącą mieszankę. Gotowy zestaw składników do domowego przyrządzania fabady kupiliśmy w mijanym Oviedo.
Na wzgórzach wokół tego miasta warto zatrzymać się przy kilku, niedaleko od siebie zlokalizowanych, budowli z okresu preromańskiego (IX wiek) jak Santa Maria del Naranco.
Picos del Europa to dla wielu cel sam w sobie; największy w Europie i najstarszy w Hiszpanii park narodowy obejmuje zielone doliny, poprzecinane rzekami wąwozy, urwiste przepaście i strome zbocza. Z wielu dostępnych tras wybraliśmy krótki (1 godz. 15 minut) szlak „Los Lagos”. Co ciekawe przecina on tereny zamkniętej przed wielu laty kopalni odkrywkowej a pozostałe w krajobrazie kamienne budowle, słupy i wieże nieco burzą obraz dzikiej przyrody.
Dochodząc do końca szlaku otwiera nam się widok na górskie jezioro.
Innym ładnym miejscem na rozpoczęcie wędrówek wśród bezludnych pagórków jest Barcena Mayor. Ta urokliwa miejscowość, gdzie można się posilić i odpocząć, zamyka dolinę Cabuerniga dając początek szlakom kierującym w górę rzeki.
Na naszej drodze są jeszcze dwa typowe kantabryjskie miasteczka – Carmona i Santillana del Mar. Santillana jest pod każdym względem dostosowana do obsługi mnogości turystów. Restauracje, sklepy z pamiątkami, płatne duże parkingi i zabytki.
Carmona jest zaprzeczeniem wizerunku obleganej Santilli. Tu turyści jeszcze nie dotarli; suszy się pranie, leżą stosy świeżo pociętego drewna, nie ma blichtru i nic nie jest wykończone na wysoki połysk. Przy małym parkingu, tuż za rzeką starszy przygłuchy mieszkaniec oferuje nam własnoręcznie wykonane, rzeźbione drewniane sztućce. Jeden wyszynk obsługuje tylko mieszkańców.
50 km na zachód od Santander znajdziemy miasto Comillas, którego największą atrakcją – przynajmniej dla mnie – jest Pałac Capricho de Gaudi. Antonio Gaudi, mając zaledwie 30 lat, zaprojektował ten trzykondygnacyjny budynek. Dokończony w 1885 roku jest jednym z trzech znajdujących się poza Katalonią dzieł tego genialnego architekta. Zwiedzanie zarówno wnętrz jak i ogrodu przenosi nas do klimatu pięknej Barcelony a stylowi Gaudiego ja nigdy nie mogę się oprzeć.
2500 kilometrów w 7 dni, 5 prowincji i mnóstwo wrażeń. Warto skorzystać z bezpośrednich lotów z Warszawy by doświadczyć różnorodnych wrażeń podczas jednej podróży lub rozłożyć to na kilka krótszych wypadów.