Będąc na północy Tajlandii zdecydowanie warto rozważyć trekking. U mnie to był najmocniejszy punkt tygodniowego pobytu. Słonie, wodospady, dżungla, plemiona, rafting, cudne widoki i harcerskie życie.
Można wybierać między jedno, dwu i trzydniowymi wędrówkami. My wybraliśmy wersję najdłuższą – 3 dni i 2 noce. Zdecydowaliśmy się na zakup trekkingu w Chiang Mai ale można to zrobić także w Chiang Rai lub Mae Hong Son. Stoisk obsługi turystów jest dużo; w każdym jest pełna oferta; od słoni, węży, quadów, małp, orchidei, gotowania, sprzedaży biletów na autobus, pociąg, samolot aż po noclegi, transfery i trekkingi właśnie. Trudno się połapać: nie do końca się wie czy kupujemy od organizatora czy od pośrednika. Ale oszukani nie będziemy, to jest Tajlandia. Podobno trekkingi na północ od miasta są lepsze niż te kierujące na południe. Jest to związane z faktem, że rzeki, po przepłynięciu aglomeracji nie są już takie czyste. Oferty trekkingu mają różne ceny ale generalnie jest to bardzo dobre „value for money” a ceny oscylują między 1500 a 2500 bathów. Specjalnie nie negocjując zdecydowaliśmy się na pakiet za 1500 bathów (150 PLN) za osobę i trudno było nam uwierzyć, że dostaniemy wszystkie posiłki, jazdę i kąpanie słoni, spływ tratwą i mocny rafting pontonami, do tego opiekę przewodnika i 2 spartańskie noclegi w górskich wioskach. Jako gratis pojawiła się wizyta w ogrodzie orchidei i farmie motyli (bez nachalnego nakłaniania do zakupu czegokolwiek). Grupa nasza składała się z 12 osób; prócz naszej trójki Polaków resztę stanowili Francuzi a przewodnikiem był członek plemienia Lahu o wdzięcznym imieniu Som Chai („call me Sunshine”). Zresztą to do jego wioski zostaliśmy pierwszego dnia dowiezieni ascetycznymi osobowymi pickup’ami i stamtąd ruszała wędrówka.
Generalnie zasada jest taka, że goście są odbierani z hoteli i zwożeni na miejsce zbiórki. Niektóre z firm wymagają własnych śpiworów, my je mieliśmy i spało nam się bardziej komfortowo, ale koce i prześcieradła były na wyposażeniu chat noclegowych choć nie najwyższej świeżości. Z wymaganego ekwipunku, który musi się zmieścić na nas i do plecaków, potrzeba mieć wodę do picia (można kupić na targach i w wioskach), przybory toaletowe, ręczniki, spray na komary, latarki (w chatach brak prądu), coś ciepłego na wieczór; najlepiej bluza i długie spodnie, papier toaletowy oraz pieniądze na extrasy (np. wieczorne piwo pite na tarasie). Przyda się power bank i zaślepki na oczy jeśli kogoś mogą wybudzać pierwsze promienie słońca; ściany i podłogi chat są z bambusa – trzeszczy przy chodzeniu i przepuszcza światło. Legowiska w chatach są 2 – 3 osobowe a wyznacza je zwieszana ze stelaża moskitiera.
Pierwszy dzień to zaprowiantowanie; przewodnik kupił produkty, z których ugotował nam potem strawę, a my kupiliśmy wodę. Z wioski Lahu – po której wcześniej mogliśmy się pokręcić – ruszyliśmy wzgórzami do miejsca noclegu. Mijaliśmy dzikie papaje i bananowce, które sprawnie oporządzał dla nas Som Chai, mijaliśmy dziko rosnący tytoń i próbowaliśmy niemiłosiernie gorzkich owoców czegośtam co, w sytuacji kryzysowej, mogło powstrzymywać pragnienie. Droga odsłaniała nowe perspektywy, mijaliśmy drwali, przeprawiliśmy się przez małe strumyki i przedzieraliśmy przez gaje bambusowe. Oglądaliśmy drzewa kauczukowe a przewodnik opowiadał historie o nieustraszonych kobrach i wielkich anakondach zamieszkujących dżunglę wokół nas. Pierwszy nocleg był w małej wiosce, zamieszkiwanej przez 3 rodziny; dwie Lahu i jedną Karen. Wszyscy oni byli opiekunami słoni. Tamtego wieczora spotkaliśmy kobietę – żyrafę, kobietę z obręczami wokół szyi. Mieszkała w tej wiosce.
Wystawiła trochę suwenirów na sprzedaż i skromnie usiadła koło jednej z chat. Następnego ranka dołączyła do nas, gdy ogrzewaliśmy się przy niedopalonym ognisku. Warto wspomnieć, że poranki są naprawdę rześkie, pewnie kilkanaście stopni. Polar się przydaje a prysznic zdecydowanie lepiej brać w wieczornym cieple mijającego dnia niż w porannym chłodzie minionej nocy. W wiosce było wielokrotnie więcej psów i zagrodowego ptactwa. Przewodnik, wskazując na czworonożne zwierzaki barwnie o nich opowiadał; ten wytropi anakondę w dżungli, na tego można liczyć bo donośnie szczeka jak zobaczy w nocy kobrę, ten boi się wszystkiego a ten znowuż to „ladyboy” bo z całego ekwipunku został mu tylko „banana”…….
Drugiego dnia, po skromnym śniadaniu (jajko, grzanki, drzem, kawa „3in1”) udaliśmy się pieszo na farmę słoni. Po drodze, gdzieś w dżungli, zatrzymaliśmy się przy wodospadzie. Okazało się, że nie tylko można u jego stóp się kąpać, ale także, można zjechać ok. 6 metrową skalną rynną w strumieniu lodowatej wody do małego, acz bardzo głębokiego, jeziorka. Było troszkę adrenaliny no i odświeżenia oczywiście. Zanim zapoznaliśmy się ze słoniami zaproszono nas na spływ bambusowymi tratwami. Dwóch flisaków, z przodu i z tyłu, kierowało nami. Wszystko w ciszy, leniwie i spokojnie.
Wprawne oko dostrzeże, że pod bambusowymi pniami kryje się solidny korpus, cały wypełniony styropianem. Cóż, może się zdarzyć grupa turystów z jakże obecnie modną nadwagą i sprzęt musi sobie z tym poradzić…..
Wreszcie dotarliśmy do słoni. To co nas zaskoczyło to fakt, że mamy na słoniach jeździć na oklep. Żadnej uprzęży, siedzenia czy siodła. Jedyne co pozwalało stabilizować pozycję to linka przeciągnięta pod brzuchem zwierzęcia, którą można było mocno rękoma ściskać. Mimo, że słonie azjatyckie są mniejsze niż afrykańskie to jednak pierwsze wrażenie, gdy się na takim zwierzęciu siedzi to, że jest…..wysoko. Gdy słoń idzie po płaskim jest ok, podejścia też nie robią wrażenia ale ostre zejścia to jest spore wyzwanie. Człowiek zsuwa się do przodu, tam gdzie siedzi opiekun i „kierowca” zwierzaka. Wątpliwą atrakcją jest możliwość okładania słoni błotem; podobno to uwielbiają. Chyba jednak chodzi o to by był to swego rodzaju pierwszy akt z dwu-aktowego spektaklu. Akt drugi to – po zakończeniu przeprawy przez dżunglę – możliwość umycia słonia w pobliskiej rzece. Mamy plastikowy garnek i konkretną szczotę, którą bez skrupułów należy szorować szczecinę i grubą skórę ssaka.
Żegnamy słonie i kierujemy się na nocleg do wioski na szczycie wzgórza. „Szczyt wzgórza” brzmi niewinnie ale by się tam dostać mordujemy się na mniej lub bardziej stromym podejściu przez dobre 2 godziny. Wreszcie docieramy do naszej noclegowni. Plan już znamy: wybranie legowisk, prysznic, kolacja, ognisko, sen.
Następny poranek jest zjawiskowy; jesteśmy na szczycie wzgórza a w dole doliny są otulone mgłą, która powili przelewa się z jednego krańca na drugi. Śniadanie zaliczone, napitki rozliczone – samoobsługowy kontener, ze schodzonymi napojami gazowanymi, piwem i wodą stał na tarasie. Każdy pobrany napój wpisuje się do zeszytu w celu późniejszego rozliczenia.
Ruszamy w drogę. Po kilkuset metrach postój na zadumę przy plemiennym cmentarzyku. Groby nie są oznaczone, natomiast przy każdym pozostawiono naczynia kuchenne i trochę jedzenia i picia. Przed nami rafting. Szkolenie jest krótkie. „Forward” , „backward”, „stop” i „jump in!” mają wystarczyć na bezpieczne pokonanie kilku przełomów. Emocje są, trochę krzyku zlęknionych kobiet, trochę plemiennej wodnej walki gdy w pobliżu pojawia się drugi ponton – ale ogólnie fun i znowu orzeźwienie…..
Ostatni punkt programu to wioska długoszyjnych kobiet. To określenie mocno na wyrost. Ciąg straganów z produktami, które już wielokrotnie widzieliśmy. To co nas szokuje, to fakt, że widzimy te same twarze, które pamiętamy ze skansenu Baan Tong Luang. Zdaje się, że mamy do czynienia z ekspedientkami, które rotacyjnie obsługują różne punkty obsługi turystów.
Trekking to super przygoda, i dla starszych i dla młodszych. Niedogodności z ubogą infrastrukturą są z nawiązką wynagradzane przez cudne widoki, obcowanie z autentycznym wiejskim życiem górskich plemion, przyrodę i inne atrakcje jak rafting, słonie czy kąpiel w wodospadzie. Polecam!