Laos jako jedyne państwo w regionie nie ma dostępu do morza. Czy stawia go to na przegranej pozycji względem Tajlandii, Wietnamu czy Kambodży? Absolutnie nie! Kraj ma bardzo dużo do zaoferowania. Spędziłem w Laosie 8 dni i zaproponuję trasę, którą i wy możecie zrealizować. Obejmuje ona trzy największe atrakcje kraju: Luang Pragang, Vang Vieng i Wientian.
Ja swoją podróż po Laosie zacząłem w Luang Prabang. Wielu turystów dociera tam samolotem z Bangkoku lub z Chiang Mai, położonego w północnej, graniczącej z Laosem części Tajlandii. Jeśli myślicie o takiej opcji to Tajlandię Północną opisałem tutaj, a także tutaj). Na lotnisku w Luang Prabang można wyrobić laotańską wizę. O wizie i innych radach będziecie mogli poczytać w oddzielnym tekście.
Luang Prabang dla Laosu to jak Kraków dla Polski. Nie jest stolicą, ale tego miejsca nie może ominąć żaden turysta. Od 1995 roku jest wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO ze względu na zachowaną historyczną architekturę, liczbę i rangę świątyń, i wierność tradycji. Architektura miasta to połączenie murowanych budynków ery kolonialnej z lokalnymi wiejskimi drewnianymi zabudowaniami. Jako przykład wierności tradycji podaje się codzienną, poranną ceremonię zbierania jałmużny przez buddyjskich mnichów („alms giving”).
I tak naprawdę, kto nie doświadczył tej ceremonii nie może powiedzieć, że był w Luang Prabang. Ja, podczas czterech dni w Luang Prabang, dwa poranki przeznaczyłem na obserwowanie tego obrządku. Stosownie do tego czy mieszkamy blisko któregoś z klasztorów i czy zależy nam na zabiegach higienicznych przed wyjściem, tak nastawiamy budzik. W moim przypadku była to 5 rano bo przed 6, jeszcze przed świtem, mnisi w pomarańczowych szatach, gęsiego prowadzeni przez najstarszego rangą, opuszczają w milczeniu klasztory. Na okalających ulicach czekają na nich darczyńcy; mają zdjęte buty i klęczą. Tak okazują szacunek. Wszystko odbywa się w milczeniu. Darem jest zwykle ugnieciona rękami kulka kleistego ryżu, ale też artykuły higieniczne, pieniądze, a nawet batony. Z otrzymanego ryżu mnisi potem lepią małe krążki i suszą je wykładając na okalających klasztorne zabudowania ogrodzeniach. Niestety, na głównej ulicy miasta Sisavangvong, hordy – głównie chińskich – turystów nadały tej religijnej ceremonii karykaturalny charakter. Zdecydowanie lepiej wybrać klasztory dalej od centrum.
Tam można poczuć wzniosłość i duchowość tego obrządku. Za pierwszym razem byłem wśród zorganizowanych chińskich grup, które zostały dowiezione minibusami. Czuło się dużo komercji: plastikowe stołeczki by nie klęczeć, gotowe porcje ryżu sprzedawane przez handlarzy, głośno, dużo filmowania i fotografowania. Za drugim razem poszedłem w okolicę świątyni Wat Aham, tam gdzie mieszkałem. Wrażenia były zupełnie inne. Było bardzo kameralnie, bo tylko w kilku miejscach pojedyncze osoby obdarowywały mnichów. Według mnie najlepszym miejscem do obserwacji ceremonii są okolice biura informacji turystycznej; tam grup zorganizowanych nie ma, a wiele się dzieje. Tam spotkamy prawdziwych Laotańczyków i kilka grup mnichów przyjmujących dary.
Luang Prabang to połączenie historii z nowoczesnością. Wystarczy przejść się po głównej Sisavangvong. Z jednej strony jest ślepo zakończona skarpą Mekongu, a z drugiej przechodzi w wylotówkę z miasta. Idąc niespiesznie wzdłuż dość szerokiej ulicy mijamy świątynie, sklepy, pensjonaty, szkołę, wzgórze Phousi i tereny Muzeum Narodowego. Przy tej ulicy stoi najsłynniejsza świątynia miasta, a może i całego kraju, Wat Xiengthong.
Świątyń widziałem już wiele więc chyba nie doceniam jej wyjątkowości, niemniej jednak cały kompleks drewnianych budynków jest bardzo malowniczy i warto tu spędzić parę chwil. Co innego mnie zaintrygowało w mieście. To widok wysmakowanych cukierni, znajdujących się na parterach pieczołowicie odnowionych, kolonialnych domów. Asortyment i wystrój rzuca na kolana. Wszystkie z nich mają szeroko otwarte okiennice i dają możliwość obserwowania życia ulicy. Wiele z nich mogłoby zostać przeniesionych do Paryża lub innych europejskich miast. Nikt by się nie zorientował, że są laotańskiego rodowodu. W dobrym tonie jest usiąść z kawą przy stoliku i obserwować ulicę.
Miastu uroku dodają sezonowe bambusowe mostki dla pieszych, przerzucone przez rzekę Nam Khan. Druga rzeka, słynny Mekong, jest zbyt szeroka i zbyt wiele dużych łodzi po niej pływa, by w podobny sposób łączyć brzegi. Tam przeprawiać się trzeba wąską łodzią, z potężnym silnikiem („long tail boat”). Na małej Nam Khan, gdy poziom rzeki jest niski a nurt leniwy (grudzień – maj), można korzystając z bambusowej konstrukcji przeprawić się suchą stopą z brzegu na brzeg. Rodziny specjalizujące się w budowie i utrzymaniu mostka pobierają opłatę przy wejściu (ok. 2 PLN)
W Luang Prabang jest mnóstwo barów i restauracyjek. Ja dwa razy trafiłem do Pha Khao Lao. Mimo, że jest nieco na uboczu, to we wtorki, czwartki i niedziele można tam obejrzeć pokazy laotańskiego tańca (19,30, gratis). Trzy młode dziewczyny, amatorki z jakiegoś kółka tanecznego, z wielkim przejęciem pląsają w rytm puszczanej z pendrive’a muzyki. Są bardzo zaangażowane i autentyczne: między występami ćwiczyły na uboczu swój niedopracowany układ. Gdy one pląsały, ja jadłem. Laotańska kuchnia czerpie z tradycji kulinarnej swoich sąsiadów; Chin, Tajlandii i Wietnamu. Można smakować w lokalnych wersjach tajskiej zupy Tom Yum czy wietnamskiego Pho. Laotańskim daniem narodowym jest Laab (występuje wiele wersji transkrypcji jak Larp czy Laap). Mielone, ostro-kwaśne mięso, z kleistym ryżem i świeżymi warzywami.
Prócz knajp można – nawet trzeba! – jeść na nocnym targu. Od skrzyżowania, gdzie znajduje się budynek informacji turystycznej, w kierunku centrum cała ulica zamienia się nocą w wielki, tzw. Nocny Bazar. Warto się przejść, ale bez przesady. Ile można oglądać te same T-shirty i kapcie z wyszytymi słonikami? Małe, wąskie uliczki odchodzące od głównej ulicy są natomiast urocze. Jedzenie jest supersmaczne, szykowane na miejscu i bardzo tanie. Do posiłku koniecznie piwo Beerlao. Kto odważniejszy może spróbować Lao Whisky, ale o tym za chwilę.
Po dwóch dniach miasto znasz na wylot. Można, po raz kolejny, odwiedzać ulubione miejsca w różnych porach dnia i nocy, ale można też wybrać się nieco dalej. Ja zdecydowałem się na całodzienną wycieczkę. Wszędzie można wypożyczać skutery. Paszport idzie w depozyt, opłata ok. 8-10$ plus paliwo (3-4$) i mamy maszynę na 24 godziny. Zrobiłem wycieczkę do jaskiń Pak Ou i wodospadów Kuang Si. Oba miejsca są oddalone o ok. 30km od miasta, ale niestety w przeciwnych kierunkach. Drogi są niezłe, prawie wszędzie asfalt, ruch intensywny, ale bezpieczny – powolny, więc te 120 km jest spokojnie do zrobienia. Na jaskiniach trochę się zawiodłem, ale wodospady były przecudne.
Jako, że byłem jednym z pierwszych wypożyczających skuter tego dnia, trafiła mi się prawie nowa Honda Click 125cc. Do tego gustowny niebieski kask. Motocykl był również niebieskawy, a moja bluza wypłowiała szaro-niebieska. Koniec końców zrobiła się z tego niezła „stylówka”. Najpierw zdecydowałem się na jaskinie. W informacji turystycznej dostałem wcześniej mapę, która okazała się bardzo pomocna. W nawigowaniu pomaga też fakt, że za bardzo na zachód nie można odjechać bo granicą jest Mekong. Problemem są już tylko pozostałe trzy kierunki geograficzne. Nie chciałem raz po raz sięgać do załadowanej do komórki mapy ale „koniec języka za przewodnika” i kilkakrotnie pytając o drogę konsekwentnie zmierzałem we właściwym kierunku. Pomny problemów, które miałem w Chinach, myślałem jak językiem gestów pokazać „wodospad” i „jaskinię”…..Problem w tym, że laotański, jak i chiński, są językami tonalnymi i źle postawiony akcent we właściwym słowie może przekreślać możliwość skomunikowania. Jednak było OK. Wspomniałem o Mekongu, a jest on tu kluczowy. Jedziemy wzdłuż wschodniego brzegu, a jaskinia jest na zachodnim. By do niej dotrzeć trzeba będzie się przeprawić przez rzekę. Zanim dotrzemy do miejsca przeprawy mijamy po drodze, tzw. „Whisky Village”. Cóż, renomowany Trip Advisor uplasował ją na 69 z 73 atrakcji w okolicy, co nie zapowiadało wielkich emocji. I faktycznie. To ani wioska, ani „whisky”.
Wybetonowane uliczki są obstawione straganami na których królują tkaniny. Z rzadka widać półki z alkoholami. Wśród butelek, w których są zatopione skorpiony, małe węże, pająki, jaszczurki i Bóg wie jakie jeszcze żyjątka, znajduje się rzeczona „whisky”. Są jej 3 rodzaje; wino ryżowe, bimber z niełuskanego ryżu i, creme de la creme całej oferty, czyli 55% bimber ryżowy. Nie stroniłem od degustacji, bo na każdym straganie można upomnieć się o „sampling”. Wino wydawało mi się za mało procentowe i miałem wrażenie, że nie wszystkie świństwa znajdujące się w nim mogły wyginąć, ale bimber był ze wszech miar właściwym trunkiem. Zagadką pozostaje kto i dlaczego nazwał go „whisky”…?
Docieram do miejsca, gdzie kończy się droga, przy której jest wioska Ban Pak Ou, a w wiosce przystań. Przy rzece jest kilka straganów z jakimiś ubraniami i parę restauracyjek, w tym jedna pływająca zakotwiczona na Mekongu. Na początku wioski są naganiacze i proponują przeprawę; tu trzeba zapłacić i za nią, i za parking. Jeśli zjedzie się nad samą rzekę wtedy odpada koszt parkingu. Jest śmiesznie niski, ale to my mamy ustalać zasady, a nie ktoś, nie daj Boże, będzie nam je narzucał!
Łódź jest wyłącznie dla mojej dyspozycji, przewozi mnie na drugi brzeg i czeka aż wszystko zwiedzę. Najpierw kieruję się do niższej jaskini. Wewnątrz ulokowano dziesiątki figurek Buddy; okoliczni Laotańczycy pielgrzymują tam co najmniej raz w roku i zapełniają wnętrze kolejnymi podobiznami świętego. Trzeba się wdrapać po schodach do wyższej jaskini, która również ma sakralny charakter. Aczkolwiek tu zamiast mnogości figurek centralnie znajduje się ołtarz.
Po powrocie na właściwą stronę rzeki ruszam w drogę powrotną. Szosa prowadzi przez Luang Prabang od jaskiń do wodospadów. Mamy kilka opcji przejazdu. Ja wybrałem drogę nie najkrótszą, ale wiodącą wzdłuż rzeki Nam Khan, następnie minąłem miejsce, gdzie wpada ona do Mekongu i dalej wzdłuż Mekongu jechałem na południe. Przez kilka kilometrów po prawej stronie miałem wysoką skarpę, w dole rzekę a po prawej stronie kolonialne domy, często zaadaptowane na luksusowe pensjonaty i spa. Lunch wypadł mi po drodze, już tylko 5 km od wodospadów.
Wodospady są, po prostu, przepiękne. Najbardziej spektakularna ich część to wielka, wielopoziomowa kaskada, która spada z kilkudziesięciu metrów. Tworzą się jeziorka, zakola, wypłaszczenia. Raz woda spada z kilku metrów, raz łagodnie spływa z kilkunastocentymetrowego uskoku. Wszędzie bardzo dużo zieleni. Prócz najwyżej zlokalizowanej części pozostałe są udostępnione do kąpieli. Są przebieralnie. Będąc w wodzie zostaniemy zaatakowani przez małe rybki; uwielbiają obgryzać łuszczący się na nogach naskórek….do tego uczucia szczypania niełatwo się przyzwyczaić. Na terenie wodospadów jest też wydzielony teren, gdzie mieszkają – uratowane od kłusowników – czarne niedźwiedzie azjatyckie. Mają obszerne wybiegi, ze strumykami, podestami i huśtawkami. Jak będziecie tam jechać koniecznie zabierzcie ze sobą permanentny flamaster. Na jednej ze ścian umieszczona jest lista „wszystkich misiów świata”. Aż serce bolało, bo wśród przeróżnych bohaterów bajek i kreskówek nie znalazłem ani Kolargola, ani Uszatka….Trzeba dopisać!
Po ciężkim dniu trafiłem do Utopii. To miejsce, gdzie chyba trafi wcześniej czy później każdy, kto mieszka w Luang Prabang. Co tam się robi? Najlepiej nic. W pozycji horyzontalnej, kultywuje się filozofię życia „Please, don’t rush”, bo właśnie tak Laotańczycy chcą by tłumaczyć skrót dopełniający nazwę ich państwa: „PDR”. Oczywiście właściwe tłumaczenie to „People’s Democratic Republic” ,bo Laos to kraj socjalistyczny. Przypominają o tym czasami plakaty i murale. W Utopii można sączyć piwo, grać w szachy, wejść w pogawędkę lub zdrzemnąć się ululanym chill’out’ową muzyką. Tak jak w wielu miejscach w Laosie pamiętajmy, by wchodząc zdjąć buty.
Kolejny etap mojej podróży to Van Vieng. W jednej z agencji turystycznych lub w hotelu trzeba zamówić vana. Kurs do Vang Vieng to 5 godzin jazdy. Gdy van zatrzymał się u celu, a kierowca oznajmił „Welcome to Van Vieng” wszyscy nielaotańscy podróżnicy spojrzeli po sobie z niedowierzaniem. Wydawało się, że jesteśmy gdzieś na nieciekawych przedmieściach, a nie we właściwym mieście.
Van Vieng to chaotycznie pobudowane domy, w różnym stylu, stanie, kubaturze i kolorystyce. Miasto jest generalnie brzydkie. Centrum stanowi jedna, tranzytowa ulica. Ale nie przyjeżdża się tu po to, by się w nim zachwycać. Miasto jest bazą do eksplorowania rzeki Nam Xong, skał, jezior i jaskiń. Pocieszające jest to, że wracając wieczorem do miasta będziecie tak umęczeni, że nie zwrócicie uwagi na jego brzydotę. W Vang Vieng, po rozeznaniu ofert, zdecydowałem się na całodzienny pakiet z lunchem za 120,000 kipów (ok.12 EUR). Tu było wszystko: Jaskinia Słonia, „jaskiniowy tubing”, gdzie płynie się w dętce, a sufit jaskini jest tuż nad głowami, spływ kajakami po rzece, i tzw. „Blue Lagoon”. Kilka urokliwych jeziorek ma tą samą nazwę „Blue Lagoon”, ale są ponumerowane. Prawdopodobnie traficie do tej oznaczonej numerem 1.
Podczas całodniowych aktywności za niewielką dopłatą można mieć też tyrolkę. Gdy ktoś chce podobny plan zrobić indywidualnie, może pożyczyć skuter, rower górski lub ewentualnie buggy. Te ostatnie są dość drogie, ale za 400,000 kipów (4 godziny) mamy 4 osobową maszynę z silnikiem 1,0 i skrzynią A/T.
Trzecim, i ostatnim punktem programu była stolica Laosu, Wientian. Znowu zamawiam van w Vang Vieng, tym razem za 50,000 kipów, którym będę jechał 4 godziny. Od czasu do czasu w zasięgu wzroku ma się teren budowy autostrady, która w niedługim czasie pozwoli na dużo szybsze i komfortowe pokonanie dystansu. Chińscy inżynierowie i robotnicy powinni w ciągu 2 – 3 lat ją zbudować. Gdy rozsiadłem się wewnątrz pojazdu i rozejrzałem wokoło zobaczyłem samych lokalesów. Coś było nie tak. Ale po chwili dostrzegłem barczystego, jak się potem okazało Duńczyka, który został moim towarzyszem podróży. Tak naprawdę to warto podróżować z Laotańczykami; są niżsi i drobniejsi. Gdy jadą tylko ludzie bliższej nam postury jest strasznie ciasno.
Wientian jest dziurą, ale wyróżnia się na tle kraju. Czasami stosowana jest francuska nazwa Vientianne i faktycznie, wpływów francuskich w mieście jest dużo, jak chociażby dwujęzyczne nazwy ważniejszych instytucji. Są tu skrzyżowania z sygnalizacją świetlną, których w innych częściach kraju się nie doświadczy. Są też sklepy. Daleko im do europejskich standardów, ale nie są już straganami. Jest Pałac Prezydencki: pastelowa budowla jest najbardziej okazałym budynkiem w kraju. W mieście jest dużo zieleni. Warto przejść się reprezentacyjną Lane Xang aż do Patuxai. W połowie alei, między Pałacem Prezydenckim a Łukiem Triumfalnym, będziemy mijać bardzo dobrze wyposażoną Informację Turystyczną. Patuxai może przypominać paryski Łuk Triumfalny. Jak francuski odpowiednik też jest otoczona szerokimi ulicami, tworzącymi rozciągnięte rondo. Znowu wokół dużo przyjemnej zieleni. Ta budowla bardzo mi przypominała Bramę Indii z Mumbaju (Mumbaj opisuję tu). Z jej konstrukcją związana jest pewna anegdota. Podobno jest zbudowana z cementu dosyłanego przez Amerykanów, jako dar na budowę stołecznego lotniska. Zamiast lotniska zbudowano „Łuk Zwycięstwa”.
W mieście jest kilka sieciowych hoteli. Pamiętajmy, że to co często najtańsze w Europie, w Laosie może okazywać się najdroższym wyborem. I tak lokalny Ibis należy do najdroższych, ekskluzywnych hoteli w mieście. Wieczorami, gdy ruch uliczny zamiera, wokół nielicznych barów kręci się kilku „ladyboy’ów”, co może świadczyć o wielkomiejskich aspiracjach Wientian.
Laos to przyjemny kraj z piękną przyrodą. Jest bardzo dobrze przygotowany do obsługi turystów, szczególnie tych którzy nie mają wysokich oczekiwań. Świątynie, jedzenie, przyroda, architektura. Luang Prabang, Vang Vieng i Wientian to świetny pakiet na pełen wrażeń tydzień. I co z tego, że bez morza.